Bylismy przez długi czas bardzo szczęsliwymi ludzmi. Ale zaczęły się 18, moj chłopak zaczął przesadzac z alkoholem i po każdej imprezie zarzekał się, ze tak nie będzie a potem znów to samo. I zauważyłam, że z każdym "zawodem" tracę coś z tego zauroczenia, trudniej uwierzyć ze będzie pięknie. Od kilku miesięcy (po najbardziej przykrej dla mnie chwili w calym zwiazku) zaczęło mi wszystko przeszkadzac, cos co wczesniej było normalne teraz mnie denerwuje, nawet najmniejsze rzeczy...i ciagle się czepiam. Ale wiem ze gdybym nie powiedziała co mi przeszkadza, siedziałoby to we mnie długo i psłuło nastroj a On i tak by sie dowiedział co się dzieje, a zwracajac uwagę miałam szansę na zmianę jego postępowania. Ale jakos nie działało i narastała jakas zła sytuacja.
Jakiś tydzien temu zrozumiałam, ze nie moze tak byc. Puścilam w niepamięc smutne miesiące a on widząc moją radość na nowo zaczał byc czuły i było pieknie. Renesans, znow jakas taka euforia. Az do kolejnej imprezy 3 dni temu kiedy alkohol zepsuł wszystko...Potem przepraszał, i powiedział zebym nie wierzyła jak mówi ze mamy się rozstać i jak na mnie najeżdza bo jest kretyn
Ale ja mimo zapewnien o miłosci, znow zaczełam robić kłótnie...szczescie gdzies sobie poszło. Za kazdym razem czułam ze za duzo juz tego, ze nie wytrzymam ani jednej rany juz...
i dziś po kłótni sytuacja się odwróciła...bo dowiedziałam się że też juz nie może tego wytrzymać...i ze myślał o rozstaniu...bo nie moze jak się ciagle czepiam. A ja tylko chciałam zeby na przyszłosc było lepiej

I juz nic nie wiem. Moja wina, ze się czepiam. Jego, ze pozwolił mi stracić tą bezkrytyczność do siebie. Wiem, ze jestesmy oboje niedojrzali. Ale naprawdę chce zeby było dobrze
