Brak zainteresowania seksem u mojej dziewczyny
: 10 cze 2008, 11:53
Hejka,
dawno mnie tu nie było, ale problem niestety przygnał mnie z powrotem na łono najlepszego forum o związkach :-) Więc witam wszystkich nowych i starych.
Do rzeczy.
Jestem z dziewczyną od ponad 4 lat, od ponad roku mieszkamy razem. Ogólnie jeśli chodzi o związek nie można narzekać - dogadujemy się, mieszka się nam razem całkiem dobrze, lubimy spędzać ze sobą czas itd. Szczególnie jednak, jeśli chodzi o seks, to teksańska masakra piłą mechaniczną
Sam początek naszego związku był bardzo ognisty pod tym względem, ale silnie naznaczony faktem, że ja bardzo nie byłem dziewicą, a dziewczyna była. Strasznie ją to krępowało. Potem chciała się ze mną kochać (ja z nią zresztą też) "stosunkowo", ale urzeczywistnienie tego zajęło nam dobre 4 miesiące - bolało, a jak bolało, to "ja jestem do niczego, nawet kochać się nie mogę normalnie" i ogólnie straszny stres. No, ale w końcu się udało.
Tu przychodzą mi na myśl dwa istotne fakty - niechęć do dzieci i paniczny lęk przed ciążą dziewczyny (minimum dwa zabezpieczenia, im więcej na raz można zastosować, tym lepiej) i to, że pierwsze pigułki zdemolowały jej wątrobę - dopiero 2 lata później udało się spróbować z następnymi (jednoskładnikowe, póki co wątroba ok).
Przez następne kilka miesięcy seks uprawialiśmy może umiarkowanie często (w stosunku do tego, na co miałbym ochotę), ale entuzjastycznie i w miarę możliwości lokalowych. Było dość dobrze. Potem zacząłem zauważać tendencję pt. "to zbyt oczywiste, po co jedziemy do pustego mieszkania, ja nie chcę" - przy czym seks był wtedy raz na tydzień-dwa, a widywaliśmy się nie rzadziej niż co dwa dni. Ogólnie wkurzające to było - bardzo, ale to bardzo mi się dziewczyna podoba (nawet teraz - po tych kilku latach - dalej na mnie silnie działa), a tu... jeśli seks, to tylko "w miarę" z zaskoczenia - a o zaskoczenia było trudno z uwagi na warunki lokalowe. Często mnie natomiast "uwodziła" - coś w stylu, że w knajpie smyrnęła to tu, to tam, robiłem się bardzo nagrzany, ale oczywiście nic z tego, bo warunków nie ma (nie zawsze tak było, ale często).
Potem wyjechała na parę miesięcy za granicę, co miesiąc była w Polsce - w pierwszym miesiącu było między nami ok, potem trochę się ochłodziło - dużo później dowiedziałem się (właściwie przypadkowo), że pewien facet mocno zawrócił jej w głowie, więc nawet jak w przerwie w Polsce jechała ze mną na parę dni w góry, to zdaje się marzyła głównie o tym, żeby się z tym facetem spotkać. Nie powiem, że nie zabolało, jak się rok później o tym dowiedziałem, tym bardziej, że w tym okresie seks między nami zaczął kompletnie zamierać - powiedzmy, raz na miesiąc to było często. Z facetem skończyło się po jakichś dwóch-trzech miesiącach i ponoć od tego czasu już nic. "stosunkowo" mnie z nim ponoć nie zdradziła, co do innych rzeczy - sam nie wiem, czy to zdrada - może jestem naiwny, ale udało jej się przekonać mnie, że była to tylko przygoda i się nie powtórzy.
Potem zamieszkaliśmy razem - myślałem, że to poprawi nasz bilans łóżkowy, no bo brak problemów lokalowych, ale nie. Najczęściej wychodziło nam raz na dwa tygodnie, czasem raz na dwa miesiące. Możecie się spodziewać, że moja frustracja osiągała niebotyczne rozmiary. Przez jakiś czas jeszcze "uwodziła" mnie w wyżej opisany sposób, na moje próby przeniesienia tych pieszczot "dalej" obfukiwała mnie, że ma prawo nie chcieć nic więcej. Ja się czułem trochę jak zabawka - nakręcała mnie bardzo, i nic potem, a iść do łazienki i poradzić sobie samemu jakoś tak głupio, jak jest za ścianą.
Próbowałem z nią rozmawiać, ale to za każdym razem źle działa - czuje się naciskana, nawet jak potem "lądujemy w łóżku", to czuć jakieś takie napięcie.
Od pół roku jest już kompletna tragedia - chyba raz na miesiąc. Mówi mi, że to stres, moja matka (która daje nam trochę w dupę), praca, zmęczenie, i jakiś wyjazd by nam pomógł - po dwóch kilkudniowych wyjazdach, gdzie tylko raz poszliśmy do łóżka (plus raz, kiedy ją popieściłem, ale bez wzajemności) zaczynam czuć, że to bez sensu.
Podsumowując sytuację: mnie do dobrego samopoczucia na tym polu potrzebny jest urozmaicony seks 2-3 razy w tygodniu. W obecnej sytuacji niemal fizycznie czuję, jak mi testosteron po mózgu pływa i zaczyna mi odwalać, ręka nie wystarcza, a wolę się zabić, niż zdradzić. Z drugiej strony bardzo nie chcę jej zostawiać - raz, że mam dużo naprawdę fajnych wspomnień, dwa, że jest dobrą partnerką - co to opieprzy, kiedy trzeba, a kiedy trzeba, wesprze, trzy - wydaje mi się strasznie "niskie" zostawienie kogoś dlatego, że seks nie gra.
Jestem przekonany, że w optymistycznym przypadku jej nie podniecam, a w pesymistycznym brzydzę (chociaż przytula się do mnie chętnie i często), ale ona twierdzi, że bardzo jej się podobam, a to po prostu ona kompletnie nie ma ochoty - jako dowód podaje, że te kilka lat temu sama "radziła sobie" kilka razy dziennie, a teraz w ogóle nie ma na to ochoty i tego nie robi.
Powiedzmy, że mam powody ufać, że nie ma innego faceta/facetów, i nie rozpatrujmy tej opcji.
Chciałem ją namówić na wizytę u seksuologa - generalnie "broni się rękami i nogami", ale starając się sprawiać wrażenie, że wcale nie. Ale może to ja się za dużo naczytałem.
Ostatnio (miesiąc temu) powiedziała, że będzie się bardziej starać, i rzeczywiście - znacznie częściej się przytula i całuje ze mną, ale to tyle (a może aż tyle?).
Próbuję dać ujście mojej energii gdzie indziej - praca itp, ale to trudne - już dzisiaj zaczyna narzekać, że poświęcam jej mało czasu, tylko ciągle chodzę po kolegach (w zasadzie ta jej pretensja była kroplą goryczy, która spowodowała napisanie tego posta). Warto nadmienić, że np. cały weekend spędziliśmy razem, ani na moment nie osobno.
Nie wiem, czego potrzebuję - mądrej rady, wsparcia, podzielenia się podobnym doświadczeniem "i co było potem" - ale napiszcie coś, bo powoli czuję, że coś we mnie umiera.
dawno mnie tu nie było, ale problem niestety przygnał mnie z powrotem na łono najlepszego forum o związkach :-) Więc witam wszystkich nowych i starych.
Do rzeczy.
Jestem z dziewczyną od ponad 4 lat, od ponad roku mieszkamy razem. Ogólnie jeśli chodzi o związek nie można narzekać - dogadujemy się, mieszka się nam razem całkiem dobrze, lubimy spędzać ze sobą czas itd. Szczególnie jednak, jeśli chodzi o seks, to teksańska masakra piłą mechaniczną
Sam początek naszego związku był bardzo ognisty pod tym względem, ale silnie naznaczony faktem, że ja bardzo nie byłem dziewicą, a dziewczyna była. Strasznie ją to krępowało. Potem chciała się ze mną kochać (ja z nią zresztą też) "stosunkowo", ale urzeczywistnienie tego zajęło nam dobre 4 miesiące - bolało, a jak bolało, to "ja jestem do niczego, nawet kochać się nie mogę normalnie" i ogólnie straszny stres. No, ale w końcu się udało.
Tu przychodzą mi na myśl dwa istotne fakty - niechęć do dzieci i paniczny lęk przed ciążą dziewczyny (minimum dwa zabezpieczenia, im więcej na raz można zastosować, tym lepiej) i to, że pierwsze pigułki zdemolowały jej wątrobę - dopiero 2 lata później udało się spróbować z następnymi (jednoskładnikowe, póki co wątroba ok).
Przez następne kilka miesięcy seks uprawialiśmy może umiarkowanie często (w stosunku do tego, na co miałbym ochotę), ale entuzjastycznie i w miarę możliwości lokalowych. Było dość dobrze. Potem zacząłem zauważać tendencję pt. "to zbyt oczywiste, po co jedziemy do pustego mieszkania, ja nie chcę" - przy czym seks był wtedy raz na tydzień-dwa, a widywaliśmy się nie rzadziej niż co dwa dni. Ogólnie wkurzające to było - bardzo, ale to bardzo mi się dziewczyna podoba (nawet teraz - po tych kilku latach - dalej na mnie silnie działa), a tu... jeśli seks, to tylko "w miarę" z zaskoczenia - a o zaskoczenia było trudno z uwagi na warunki lokalowe. Często mnie natomiast "uwodziła" - coś w stylu, że w knajpie smyrnęła to tu, to tam, robiłem się bardzo nagrzany, ale oczywiście nic z tego, bo warunków nie ma (nie zawsze tak było, ale często).
Potem wyjechała na parę miesięcy za granicę, co miesiąc była w Polsce - w pierwszym miesiącu było między nami ok, potem trochę się ochłodziło - dużo później dowiedziałem się (właściwie przypadkowo), że pewien facet mocno zawrócił jej w głowie, więc nawet jak w przerwie w Polsce jechała ze mną na parę dni w góry, to zdaje się marzyła głównie o tym, żeby się z tym facetem spotkać. Nie powiem, że nie zabolało, jak się rok później o tym dowiedziałem, tym bardziej, że w tym okresie seks między nami zaczął kompletnie zamierać - powiedzmy, raz na miesiąc to było często. Z facetem skończyło się po jakichś dwóch-trzech miesiącach i ponoć od tego czasu już nic. "stosunkowo" mnie z nim ponoć nie zdradziła, co do innych rzeczy - sam nie wiem, czy to zdrada - może jestem naiwny, ale udało jej się przekonać mnie, że była to tylko przygoda i się nie powtórzy.
Potem zamieszkaliśmy razem - myślałem, że to poprawi nasz bilans łóżkowy, no bo brak problemów lokalowych, ale nie. Najczęściej wychodziło nam raz na dwa tygodnie, czasem raz na dwa miesiące. Możecie się spodziewać, że moja frustracja osiągała niebotyczne rozmiary. Przez jakiś czas jeszcze "uwodziła" mnie w wyżej opisany sposób, na moje próby przeniesienia tych pieszczot "dalej" obfukiwała mnie, że ma prawo nie chcieć nic więcej. Ja się czułem trochę jak zabawka - nakręcała mnie bardzo, i nic potem, a iść do łazienki i poradzić sobie samemu jakoś tak głupio, jak jest za ścianą.
Próbowałem z nią rozmawiać, ale to za każdym razem źle działa - czuje się naciskana, nawet jak potem "lądujemy w łóżku", to czuć jakieś takie napięcie.
Od pół roku jest już kompletna tragedia - chyba raz na miesiąc. Mówi mi, że to stres, moja matka (która daje nam trochę w dupę), praca, zmęczenie, i jakiś wyjazd by nam pomógł - po dwóch kilkudniowych wyjazdach, gdzie tylko raz poszliśmy do łóżka (plus raz, kiedy ją popieściłem, ale bez wzajemności) zaczynam czuć, że to bez sensu.
Podsumowując sytuację: mnie do dobrego samopoczucia na tym polu potrzebny jest urozmaicony seks 2-3 razy w tygodniu. W obecnej sytuacji niemal fizycznie czuję, jak mi testosteron po mózgu pływa i zaczyna mi odwalać, ręka nie wystarcza, a wolę się zabić, niż zdradzić. Z drugiej strony bardzo nie chcę jej zostawiać - raz, że mam dużo naprawdę fajnych wspomnień, dwa, że jest dobrą partnerką - co to opieprzy, kiedy trzeba, a kiedy trzeba, wesprze, trzy - wydaje mi się strasznie "niskie" zostawienie kogoś dlatego, że seks nie gra.
Jestem przekonany, że w optymistycznym przypadku jej nie podniecam, a w pesymistycznym brzydzę (chociaż przytula się do mnie chętnie i często), ale ona twierdzi, że bardzo jej się podobam, a to po prostu ona kompletnie nie ma ochoty - jako dowód podaje, że te kilka lat temu sama "radziła sobie" kilka razy dziennie, a teraz w ogóle nie ma na to ochoty i tego nie robi.
Powiedzmy, że mam powody ufać, że nie ma innego faceta/facetów, i nie rozpatrujmy tej opcji.
Chciałem ją namówić na wizytę u seksuologa - generalnie "broni się rękami i nogami", ale starając się sprawiać wrażenie, że wcale nie. Ale może to ja się za dużo naczytałem.
Ostatnio (miesiąc temu) powiedziała, że będzie się bardziej starać, i rzeczywiście - znacznie częściej się przytula i całuje ze mną, ale to tyle (a może aż tyle?).
Próbuję dać ujście mojej energii gdzie indziej - praca itp, ale to trudne - już dzisiaj zaczyna narzekać, że poświęcam jej mało czasu, tylko ciągle chodzę po kolegach (w zasadzie ta jej pretensja była kroplą goryczy, która spowodowała napisanie tego posta). Warto nadmienić, że np. cały weekend spędziliśmy razem, ani na moment nie osobno.
Nie wiem, czego potrzebuję - mądrej rady, wsparcia, podzielenia się podobnym doświadczeniem "i co było potem" - ale napiszcie coś, bo powoli czuję, że coś we mnie umiera.