nadia pisze:NIe do końca załapałam chyba jednak przesłanie i dlatego mam pytanie dodatkowe. Czy dobrze rozumiem, że uważasz, że osoba o (początkowo ?) mniejszej potrzebie co do głębokości więzi, nie jest w stanie jej zwiększyć, rozwinąć się pod dobroczynnym wpływem partnera, czyli równać w "górę" ?
Jest, przecież taka jest normalna dynamika rozwoju wszystkich zwiążków. Pod warunkiem jednakże, że ta różnica nie jest zbyt duża. Przy dużej dysproporcji na taki rozwój niestety nie ma szans.
Spróbuję to zobrazować przykładem dość dobrze oddającym o co mi chodziło. Wyobraźmy sobie, że w ramach podnoszenia swojej sprawności ktoś decyduje się, że codziennie będzie biegał. Żeby urozmaicić sobie te przebieżki umawia się z kimś innym, że będą biegali razem. Jeżeli umówi się z kimś, kogo umiejętności są na zbliżonym poziomie, to obydwoje odnoszą z tego korzyść, bo będą się rozwijali wspólnie, w zbliżonym tempie. Oczywiście ktoś będzie trochę lepszy, kto inny trochę gorszy, ale dla jednej osoby to będzie po prostu trochę łatwiejsze, nie wymagające zbytniego wysiłku, a dla drugiej, tej słabszej, dodatkowym bodźcem, żeby dać z siebie więcej i jakoś się utrzymać, dorównać. Ale jeżeli ktoś początkujący będzie zaczynał z wyczynowcem, to nigdy nie będzie w stanie dojść do jego poziomu. Wyczynowiec albo pobiegnie swoim tempem i od razu zostawi taką osobę daleko z tyłu, bez szans na dogonienie kiedykolwiek (i tak jest w związkach o których piszemy w tym wątku), albo będzie się męczył, truchtając przy tej wolniejszej osobie i nudząc się okropnie, albo przyjmie rolę jej trenera, znajdując satysfakcję z tego, że pomaga się jej rozwijać, ale samemu innych korzyści z tego nie mając. Ale w żadnym z tych wypadków nie można mówić o tym, że będą dla siebie partnerami. Przynajmniej w początkowej fazie wspólnych treningów, bo potem oczywiście ta słabsza osoba może się szybko rozwijać. Ale żeby przyjąć taką rolę trenera to trzeba mieć duże doświadczenie. W związkach odpowiada to sytuacji, gdy jeden z partnerów jest dużo starszy, ma dużo większe doświadczenie i jest w stanie kontrolować i sterować rozwijaniem się tego partnera, który jest młodszy, mniej doświadczony. Tego typu związki mają szansę się udać i młodszy, czy mniej doświadczony partner bardzo dużo na nich korzysta. W związkach rówieśniczych, partnerów o podobnym stopniu dowiadczenia na taką relację nie ma szans.
Mona pisze:Ktoś już o tym wspomniał tutaj, że takie kluchy naprawdę ciężko spotkać. Ja przez te 37 lat, to chyba tylko raz miałam styczność z tego typu facetem, ale akurat jego kobiecie nie przeszkadzało to, bo idealnie dobrali się. Może, jeśli taki stan zaistnieje już w wieku dojrzałym, to tylko kwestia dobrania się i jeśli im z tym dobrze, to ok - niech sobie tak żyją.
Z mojego doświadczenia wynika, że to czy mężczyzna jest taką kluchą, czy nie, zależy w bardzo dużym stopniu od jego kobiety (zresztą w drugą stronę też to działa, ale dla uproszczenia opiszę relację tylko w jedną stronę). Jeżeli mężczyzna się stara, nieważne, lepiej czy gorzej, po prostu tak jak potrafi, a jego partnerka potrafi to docenić i pokazać mu to, to rośnie jego wartość we własnych oczach. Robi się bardziej pewny siebie, śmielszy, bo czerpie z niej siłę dającą mu wolę walki i zdecydowanie. Zyskują na tym obydwoje. Jeżeli natomiast nie dostaje od swojej partnerki tyle samo ile jej ofiarowuje, to, niezależnie od tego jak silny i mocny był na początku, robi się coraz słabszy, bo nie znajduje u najbliższej mu osoby potwierdzenia swojej wartości. I albo przestanie się starać, ratując choć część swojej osobowości, albo ląduje jako klucha i pantoflarz, bo da z siebie wszystko co ma do dania i nie dostanie tego z powrotem.
I znów przykład. Jak robię interesy z kimś kogo nie znam, to spisuję umowę, staram się uwzględnić wszystkie okoliczności jakie mogą się zdarzyć i w czasie jej obowiązywania pilnuję i sprawdzam drobiazgowo jak ta druga strona się z nich wywiązuje. Ale jak mam doczynienia z przyjacielem, to jak zadzwoni do mnie w środku nocy i powie ,,
przyjeżdżaj natychmiast, potrzebuję twojej pomocy'', to rzucam wszystko i jadę. Wiem, że ma dla mnie tyle szacunku, że jeżeli to robi, to naprawdę nie ma już innego wyjścia i jestem mu potrzebny, a nie jest to głupi żart ani próba sprawdzenia czy rzeczywiście to zrobię. Nie pytam czy naprawdę nie może tego zrobić on sam i co dostanę od niego w zamian. Wiem, że szanuje on mnie jak siebie samego i prędzej czy później, jak ja będę go potrzebował zareaguje tak samo jak ja, choć być może zanim będzie miał okazję mi się odwdzięczyć to ja będę wyświadczę mu jakąś przysługę kilkakrotnie. Ale oczywiście jakbym trafił na kogoś, kto jest egoistą, a o kim będę myślał jak o swoim przyjacielu, to byłby w stanie naciągnąć mnie na wiele i wiele przez taką znajomość bym stracił. Podobnie traktuję związek. Kobietę z którą jestem traktuję jak swojego przyjaciela, a nie partnera w interesach. Nie chcę wyliczać jej tego co jej daję, ale równocześnie liczę na to, że ma ona w sobie gotowość do tego samego. Inaczej związek taki nie ma dla mnie sensu, jest co najwyżej połowiczny.
pani_minister pisze:Ja czytając ten temat mam wrażenie, że są tutaj opisywane dwa różne rodzaje dobra. To dobro, które wypływa z miłości - i o którym Ty piszesz, kiedy nie ma faktycznie mowy o rozliczeniach, bo ono jest jedynie (aż?) skutkiem zupełnie innych uczuć. I to dobro, o którym piszą to porzuceni / sfrustrowani, w formie: ja takie dobry byłem, kwiatki przynosiłem, a ona mnie rzuciła. Ich dobro jest roszczeniowe, za jego pomocą chcą wymóc zupełnie inne uczucia. Wyobrażasz sobie związek zbudowany tylko na tej opisywanej dobroci? Kiedy jedna strona i druga zajmuje się rozpieszczaniem partnera, spełnianiem jego życzeń i przychylaniem nieba? Na dłuższą metę, żeby to zadziałało, konieczna jest miłość. Bez takiej podstawy to będzie jedynie grzeczność, szacunek właśnie - i wdzięczność, wyrównywanie rachunków.
Miłość jest podstawą udanego związku, warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym. Żeby związek się rozwijał i był trwały, to poza miłością musi być w nim
obopólna dobroć, szacunek, grzeczność, wdzięczność, rozpieszczanie partnera, spełnianie jego życzeń i przychylanie mu nieba.
pani_minister pisze:A co, jeśli druga osoba domaga się spłaty w zupełnie innej walucie? Nie dobroć za dobroć, lecz miłość za dobroć? Jak spłacić takiego dłużnika?
To nie ma sensu. Jak pisałem miłośc dostaje się (i daje) za nic. Jak nie ma z obydwu stron fascynacji, zauroczenia, miłości, to co najwyżej można zostać ,,przyjaciółmi'' ( w cudzysłowie, bo dla mnie prawdziwa przyjaźń to co innego). Dlatego też przyjąłem milcząco, że ona już jest, a chodzi o utrzymanie i rozwój związku. Wymieniać się można jedynie tą dobrocią. I tu powinna być równowaga.
pani_minister pisze:A co, kiedy ktoś oferuje Ci coś tak cennego, najcenniejszego, a Ty nie potrafisz odwzajemnić, bo miłości nie ma? Czy wtedy też nie ma długu? Moim zdaniem jest. I to potworny. Tyle, że niektórzy domagają się jego uregulowania, mimo, że druga osoba nie ma zupełnie po temu środków - bo nie kocha. Albo faktycznie dlatego, że nie umie zatroszczyć się o druga osobą i dawać. A osoby, od których domaga się niemożliwego, postawione pod ścianą, będą szukać każdego powodu, żeby tego niemożliwego dla nich długu nie spłacać.
W pełni zgoda. Nie można od kogoś wymagać dawania tego, czego nie ma. I nie powinno się wmuszać w drugą osobę tego czego nie chce. Więc właściwie jedyna rada to nie wiązać się z kimś, kto nie potrzebuje tego co mamy do zaofiarowania i tyle ile mamy do zaofiarowania i nie może nam dać tego co potrzebujemy i tyle ile potrzebujemy. Co właściwie sprowadza się do tego co pisałem o podobnych potrzebach i oczekiwaniach. Dla osób odbiegających od ,,średniej'' nie jest to dobra wiadomość. Muszą długo szukać partnera podobnego sobie.
pani_minister pisze:Tym niemniej sama jednostronna miłość i uwaga jak dla mnie to za mało, żeby związek się udał, sam piszesz, że trzeba obustronności. A ja, żeby kogoś pokochać, potrzebuję więcej, niż jego wpatrzonych we mnie oczu.
W pełni zgoda. Nigdy nie twierdziłem, że postawa ,,
ja będę dla ciebie dobry, a ty mnie za to pokochaj'' ma jakikolwiek sens. U mnie to jest tak, że ktoś budzi moje zainteresowanie ze względu na to jaki jest, podobają mi się jakieś cechy tej osoby. Przeważnie jest to radość życia, ciepło, życzliwość, jakaś pasja w oczach i zainteresowania zbliżone do moich. Jeżeli potrafimy się porozumieć, myślimy podobnie i mamy podobny system wartości, to ma to szansę przerodzić się w jakieś zbliżenie. Ale dopóki nie ma uczucia, nie jesteśmy jeszcze razem, nie inwestuję w ten związek, staram się poznać drugą osobę i samemu dać się poznać, jaki jestem. Nauczyłem się przy tym, że nie warto cokolwiek się starać i udawać lepszego niż się jest, bo to po prostu za dużo kosztuje w porównaniu do oczekiwanych zysków. Jeżeli ktoś mnie akceptuje dokładnie takim jakim jestem, to dobrze, jak nie, to też dobrze, szukamy dalej. Ale jak już jesteśmy razem i myślimy nie o tym, żeby było dobrze, wesoło i ciekawie tu i teraz, ale o tym jak będzie wyglądała nasza przyszłość, to wtedy przychodzi pora na inwestowanie. I do tego etapu odnoszą się wszystkie moje uwagi o dawaniu, braniu i oddawaniu dobra w związku.