Jakieś 2 lata temu, zimą, poznałam super chłopaka. Na spotkanie z nim przyszłam z koleżanką. On zakochał się w niej, bo była taka imprezowiczka mniej więcej jak on.. Ja nie byłam. Ale zakochałam się w nim na którymś spotkaniu. A przynajmniej bardzo mi się spodobał. Moja koleżanka nie chciała z nim chodzić, ale wkrótce się do niego przekonała.. Była z nim: "bo był fajny i przystojny". On miał sporo problemów z rodzicami, kolegami i w szkole. Zawsze lubił pisać jakieś piosenki, miał wiele marzeń i zawsze wierzył że je osiągnie. Bał się pociągów i ich hałasu. Mówił zawsze że śmierć jest dla mięczaków i tchórzy.. itd. Kiedy oznajmił mi że chciałby się ze mną tylko kolegować, ja powiedziałam mu przez tel. że to nie ma najmniejszego sensu i że niech będzie z moją kumpelą szczęśliwy. Zasmucił się, ale mimo to uszanował moją decyzję. Ona po miesiącu chyba z nim zerwała, wtedy kiedy miał dodatkowe problemy z policją. Nie miał przyjaciół


Gdy się o tym dowiedziałam, to jedyna rzecz jaką robiłam, to pocieszanie jego ex.
Ja nawet nie płakałam.. po prostu uświadomiłam sobie kim jestem.

Od tego czasu po prostu boję się, że komuś kiedyś w chwili słabości może zabraknąć tego wsparcia, i że umrze przeze mnie kolejny człowiek

Od tego czasu mam w sobie takie poczucie, że muszę dawać, tylko "dawać" ludziom..
Po tamtym zdarzeniu, spotkałam w życiu czterech chłopaków, którzy można powiedzieć: "wzięli mnie na litość.."
Boję się po prostu że to się powtórzy, więc nie chcę z nikim tracić kontaktu, nawet z wrogami
Czy ja kiedyś się od tego uwolnię? A może nie powinnam?
