W ogóle nie rozumiem rozpatrywania bycia przy porodzie w kategoriach męskości. Uważam, że to sukces feminizujących kobiet, które zrozumiawszy, iż nie są w stanie zmienić uwarunkowań biologicznych i przerzucić obowiązku rodzenia na mężczyzn wychodzą z założenia typu "Niech się przynajmniej muszą na to patrzyć". Nawet jeżeli chcę zostać ojcem, to nie uważam za warunek do tego konieczny uczestniczenia w czymś, co swoim biologizmem wręcz ryczy, w sposób ogłuszający. Mi ta estetyka nie odpowiada.
Szanuję prawa innych ludzi i przypominam problem z tematu o organach - nawet jeżeli jestem potencjalnym dawcą organów, szanuję punkt widzenia Mava, który nie chce nim być i nie wyzywam go od egoistów. Doskonale rozumiem o co mu chodzi. Postarajcie się i Wy zrozumieć mnie.
Dziecko... coś, co spaja i cementuje związek, powoduje, że miłość staje się jeszcze bardziej odpowiedzialna, bo do odpowiedzialności wzajemnej dochodzi ta wspólna za małą, bezbronną istotkę. Ale to dziecko jako takie ma to czynić, a nie widok jego, topiącego się w krwi zmieszanej z wodami płodowymi. Zmuszanie się do patrzenia na fizyczne cierpienie kobiety, którą kocham, tylko dlatego, że tak jest świat urządzony, że to ona cierpi, a nie ja, uważam za absurd, za równanie w dół.
Moja mama przeszła przez nowotwór. Ojciec bardzo jej w tym pomógł. Ale chyba nikomu, z ojcem na czele nie przyszloby do głowy być "uczestnikiem" operacji mamy. A to przeciez sytuacja mająca miejsce przy porodach rodzinnych
a rebours. Co innego moda, a co innego nieznający pojęcia alternatywy dyktat. Nie mówię - Mysiorku - że zdania nie zmienię. Ale wiem, że ja chcę mieć wybór, chcę mieć prawo podjąć decyzję. Nikt mnie do patrzenia na to nie będzie zmuszał
