yeti pisze:Na jakimś forum niedawno była dyskusja o tym dlaczego kobiety czasami tkwią w toksycznych związkach, w których są maltretowane psychicznie albo fizycznie. Konkluzja była taka, że bardzo prawdopodobną przyczyną jest to, że takie właśnie relacje były w ich rodzinnym domu i nauczyły się jak żyć w takich warunkach, są one dla nich swego rodzaju ,,środowiskiem naturalnym'' w którym wiedzą jak się zachować w określonych sytuacjach. Innych sytuacji boją się, bo są one dla nich nieznane, obce i nie wiedzą co mają robić. Bo skąd mogą wiedzieć, że jak ktoś wyciąga do nich rękę, to nie muszą się kulić, bo ta ręka jest wyciągnięta żeby pogłaskać, a nie uderzyć. Smutne to, ale wysoce prawdopodobne, niestety.
Takie przypadki są może i prawdopodobne i faktycznie się zdarzają ale dotyczą stosunkowo niewielkiej grupy - głownie kobiet z syndromem dorosłych dzieci alkoholików.
Ten problem sięga jednak głębiej.
Wynika z podświdomości i programów, które kobiety mają zakodowane.
Przytoczę tutaj ciekawy cytat, który to obrazuje.
Kobiety kochaja drani...
No właśnie, dlaczego?
"Mężczyźni których w życiu kochałam byli draniami. Im większy drań tym większa miłość. Ci którzy byli dla mnie dobrzy i kochani, zostali szybciutko wdeptani w ziemię. Bywałam okropna. Zaczynałam się z kimś spotykac, widzieliśmy się parę razy, ja starałam się żeby "wypaść" jak najlepiej, a jak w odpowiedzi facet się angażował, kopałam po tyłku jak ostatnia franca...
Inną prawidłowością w moim zachowaniu było to, że najbardziej zawsze zależało mi na tych nieosiągalnych, tych którzy w jakiś niewyjaśniony sposób, uciekali mi, a ja cały czas chciałam jednak udowodnić, że potafię ich zdobyć..."
"Nie jestem w stanie tego pojąć, jak wiele sprzeczności jest w człowieku... Nie rozumiem, jak można chcieć czegoś, na co szanse się odrzuca... Każdy chce być kochany, każdy chce być pewny za swojego partnera, każdy chce czuć się bezpiecznie i naturalnie, a przede wszystkim nie czuć zagrożenia, że można ze strony tej osoby doznać krzywdy. Ile razy myślami krażyłam wokół spokojnego dobrego faceta, który kocha, szanuje, przytula i traktuje jak boginię...Tak, to w myślach, a co w rzeczywistości..?
Nie znoszę jak facet ujawnia się ze swoim zaangażowaniem, zauroczeniem, czy jakkolwiek by to nazwać, w "pięć minut" po zapoznaniu. Nie znosze, gdy traktuje mnie jak porcelanową lalkę, z która trzeba się cackać, żeby jej się nic nie stało. Nie chcę słuchac czułości, gdy nawet nie zastanowiłam się, czy w ogóle mi się podoba. Nie chcę widzieć maślanych oczu, zanim zobaczę jakim jest człowiekiem. I wreszcie nawet gdy już zacznę próbować, chcę dalej móc powalczyć o zaangażowanie, może uczucia, bo chcę oczywiście, żeby okazał się wrażliwy i uroczy, ale przede wszystkim ma być facetem, a dla mnie facet musi być twardzielem...
Nie wiem z czym to jest związane, ale ja zostałam obdarzona jakimś instynktem zdobywcy chyba i to na poziomie zawyżonym w stosunku do potrzeb normalnej kobiety. Dlaczego mam wrażenie, że jeżeli nie zawalczę o niego, to on jest mniej wartościowy. Dlaczego to co przychodzi łatwo jest mniej szanowane, i dotyczy to także ludzi, których uczucia zaskarbiamy bez przeszkód.
Dlaczego marzę o szczęściu i spokoju u boku kogoś cudownie bliskiego, a potem jeśli nie okazuje się draniem i widzę, że jest na wyciągnięcie ręki, nawet nie mam ochoty spróbować...?
Może właśnie dlatego nie udał mi się jeszcze żaden związek,
bo drań dobrego związku zbudować raczej nie potrafi... (
hehe - ciekawe spostrzeżenie autorki i jakie odkrywcze zarazem) Może to dlatego, że właśnie w tak beznadziejny sposób "wybieram" kończę jako ta druga... Może mając takie podejście, jestem skazana na rolę kochanki... A może po prostu mimo 30 lat nadal jestem nie dość dojrzała,
(30 - ci lat to tak niewiele)żeby docenieć to co naprawdę ważne i cenne w drugim człowieku... I na koniec, może zgodnie z tym o czym kiedyś już tu kiedyś pisałam, dzieje się tak dlatego, że zawsze chcę więcej, a więcej często znaczy trudniej..."
Czy ktoś to zrozumie????